wtorek, 23 lutego 2016

"Chwilo trwaj, jesteś piękna!"

Pamięta jeszcze ktoś ten cytat z  "Fausta"?  Mi jakoś od pierwszej chwili, wszedł w krew i często tak mówię.
I tym razem też, to powiem. Ba! - Mogę to wykrzykiwać  na cały świat od jakiegoś czasu.

Dziś odezwała się do mnie kuzynka, taka z którą spędziłam naprawdę dobry kawał życia, taka siostra i bliska koleżanka w jednym, a z którą od jakiegoś czasu nie miałam zupełnie kontaktu: ja nie chciałam się narzucać , ona miała swoje problemy, więc  kompletnie się od siebie oddaliłyśmy. Doszło do tego, że przy ostatnim spotkaniu rozmowa jakoś się nie kleiła, a zawsze jak już spotkałyśmy się raz na pół roku, spacerowałyśmy i rozmawiałyśmy do 4-5 nad ranem- taki już nasz zwyczaj.
To była naprawdę miła niespodzianka dzisiejszego dnia, nie spodziewałam się wiadomości od niej w ogóle.
I wiecie co mi uświadomiła?
Że jestem cholerną szczęściarą, że to jest właśnie MÓJ CZAS w moim życiu! Że po wielu latach różnych wzlotów i upadków, odbiłam się od tego wszystkiego, żyję i jestem szczęśliwa i zakochana w swoim mężu i naszym życiu!!
Mam w życiu wszystko co chciałabym mieć-
*  kochającego męża,
*świeże gniazdko do którego dosłownie za kilka dni się sprowadzimy,
* pracę,
* rodzinę na którą mogę liczyć, 
* CZAS (a nie zegarek),
* pieniądze które wystarczają nam na spełnianie marzeń,
* właśnie marzenia, które pozwalają mi brnąć dalej...

 A za 4 miesiące będę miała córeczkę, którą już tak bardzo kochamy  i cieszymy się codziennie, że jest z nami- czego chcieć więcej?;)

Tak sobie myślę, jak ciężko przychodzi nam docenianie tego co mamy, tych malutkich radości, chwil szczęścia.. Dziś na przykład znowu uskuteczniałam szantaż nad własną osobą; "jak nie napiszesz choć kilku stron mgr, to za karę nigdzie nie wyjdziesz- na spotkanie z koleżankami też, Ty niedobra i nieodpowiedzialna"... i tak dalej, i dalej- wymieniać epitety mogłabym do jutra, coraz bardziej dołując się i przybliżając do stanów depresyjnych, o których ostatnio tyle się mówi ( i oby było wciąż o tym głośno!). Ale właśnie po tej rozmowie z nią, gdzie pisała,że tak bardzo cieszy się z naszego szczęścia, wzięłam głęboki oddech, popatrzyłam na to z boku i prawie popłakałam się z powodu tak dobrej sytuacji w jakiej obecnie się znajduję.  I dziś nie widzę tej stale wydłużającej się listy spraw, które miałam załatwić, a to,że:
- poszłam rano na badania, 
- spakowałam 6 kartonów rzeczy, 
- wstawiłam 2 prania,
- zrobiłam cannelloni z mięsem mielonym i pieczarkami pod beszamelem,
- ucięłam drzemkę ( no przecież Tośka tego chciała,prawda;)?) 

Że niby "to wszystko nazywa się nic"- jak mówił Brzechwowy Leń?;)

Uczmy się doceniać pozytywy, wszystkim na dobre to wyjdzie. 

( ps. magisterki oczywiście dalej nie ruszyłam, choć przez cały dzień obkładam się książkami, no ale cóż...;) 
taaka szczęśliwa byłam 12.09;) 

środa, 17 lutego 2016

Największy kuchenny pomocnik

Jak przystało na świeżą mężatkę, wprawiającą się w swoją rolę, a w dodatku mając teraz na to czas, na dobre zagościłam w kuchni przygotowując różne smakołyki dla nas i zabicia nudy;)
Ale muszę się przyznać,że nie szło by mi to tak łatwo, gdyby nie ogromna pomoc w postaci thermomixa, którego zażyczyliśmy sobie od mojej rodzinki w prezencie ślubnym.
 Bardzo nalegałam na ten pomysł, D. trochę mniej, ale po prezentacji sam też szybko zaprzyjaźnił się z tym cudeńkiem, szczególnie na początku, kiedy ja spędzałam całe godziny w łóżku, a On dogadzał mi domowym jogurtem, serkiem waniliowym, cieplutkimi bułeczkami czy naleśnikami.
Ogromną i chyba jak na razie jedyną wadą, jest jego cena, która powala, i gdyby nie ślub, to zapewne zawsze byłoby mi szkoda wydać jednorazowo taką sumę.
Ale, że był to prezent, śmiało cieszymy się z jego pomocy codziennie. A ponieważ  zatoki naprawdę dają mi w kość od tygodnia i jestem znowu skazana na cztery ściany, w przerwach między inhalacjami był już omlet na śniadanie, barszcz czerwony, a niebawem będę robić przepyszne rogaliki  i ciasteczka jaglane z dziećmi mojej siostry, więc zabawa gwarantowana;)
Myślę jednak, że tak naprawdę docenię go dopiero jak Antosia będzie z nami na świecie!
Mam tylko problem z tym,że często trafiając na fajne przepisy, nie bardzo mam je gdzie zapisać i  zaraz gdzieś je gubię, dlatego postanowiłam wykorzystać do tego swojego bloga;).

Dziś przepis na rogaliki, które są naprawdę przepyszne, a jak ciasteczka też znikną w tak szybkim tempie to też niebawem dołączę;)

PRZEPYSZNE ROGALIKI DROŻDŻOWE Z LUKREM

- 600 g mąki
- 250 g masła
- 3 żółtka
- 30 g drożdży
-150 g śmietany 12%
- powidła/ nutella/ masa kajmakowa

lukier:

- 200g cukru
- 20 g wody


  1. Rozgrzać piekarnik do temperatury 180ºC.
  1. Do naczynia miksującego włożyć wszystkie składniki na ciasto z wyjątkiem powideł, wyrobić 2 min/ / Interwał
  1. Ciasto podzielić na dwie części. Każdą z osobna rozwałkować w kształt koła na grubość około 3 mm, następnie podzielić na trójkąty (  w zależności od naszych upodobań- większe lub mniejsze), na koniec na szerszej części każdego trójkąta nakładać powidła( dla mnie takie najlepsze, z kajmakiem były ciut za suche i bardzo słodkie), zwijać w rogale.
  1. Piec przez około 25- 30 min. pamiętając by nie kłaść za blisko wypieków, które naprawdę się rozrastają;)
Lukier: Do naczynia miksującego wsypać cukier, zemleć 15 s/obr. 10.
  1. Dodać wodę, wymieszać 15 s/obr. 5.
  1. Otrzymanym lukrem za pomocą pędzelka posmarować ciepłe rogaliki.
  2. ( a tu moja pomocnica, której najbardziej podobało się wbijanie jajek, do tego stopnia że jeszcze 4 godziny później chciała to robić;))

  1. Najlepiej jeszcze ciepłe rogale polać lukrem- są naprawdę obłędne!!!;)


poniedziałek, 1 lutego 2016

przeprowadzkowe dylematy przyszłej Mamy i Taty

Minęło już trochę czasu od napisania ostatniego postu, ale to wszystko za sprawą, że w końcu mogę od jakiegoś czasu korzystać z uroków bycia w ciąży i to nie leżąc non stop w łóżku z męczącymi nudnościami;)
Staram się jak najbardziej zamknąć pisanie magisterki, póki nasza Wielka Stopa < no w końcu stópka ma już 3 cm!> pozwala mi na to, choć przyznam, że średnio mi to idzie, szczególnie znalezienie mam chętnych do wypełnienia kwestionariuszy...
Ale dziś miało być nie o tym.  Dziś, jak w temacie, o przeprowadzce, która wreszcie  stała się realna, bo już od 1 marca wyprowadzamy się z Wielkiej Stolycy. Co prawda nie do pałacu za siedmioma górami i rzekami, a w moje rodzinne strony. 
D. znalazł pracę, nasz obecny pokój już zaklepany, a my otaczamy się coraz bardziej katalogami meblowymi i próbnikami farb ściennych. Słowem o odwrót byłoby ciężko. 
Coraz więcej emocji wiąże się z tą zmianą zamieszkania,i  z tego co wiem, każde z naszej trójki (będziemy mieszkać na piętrze w domu z moją mamą), stresuje się czymś innym.  
Ja osobiście czuję, że wchodzimy jakby w kolejny etap, zaczynamy coś nowego,a wraz z wyprowadzką, zostawiamy w Warszawie nasze studenckie życia, mieszkanie ze znajomymi, wieczorne wypady i inne atrakcje,o które nie trudno w dużym mieście.  Liczę się z tym, że mimo iż będziemy mieszkać tylko 70 km dalej, godzinę jazdy stąd, część kontaktów też tu zakończy za pewne swój żywot, mimo licznych zapewnień znajomych, ze będzie inaczej < ale skąd ja to znam, przecież sama też jeździłam na kolonie i wymieniałam się adresami,tak by mieć oczywiście dalej ze sobą kontakt;) >
No cóż, tak już jest, a my z dzieckiem za pewne nie będziemy mieć za dużo czasu na nostalgiczne rozmyślanie o zapomnianych i urwanych nie wiadomo czemu przyjaźniach.  Teraz nasze myśli, a zwłaszcza moje, kręcą się wokół przeprowadzki. Wciąż szukam inspiracji na nasze dwa pokoje, wymyślam dekorację, tak by było przede wszystkim jak najbardziej funkcjonalnie i przestrzennie, ale też nie nadszarpnęło naszego i tak rekordowo nadwyrężonego budżetu < stąd dni zaczynam od sprawdzenia ofert na OLX i wyszukiwaniu tanich mebli;)>. 

 I tu pojawia się ciągle ten sam problem- jak to wszystko urządzić by miało ręce i nogi... Spokoju mi nie daje jak podzielić naszą przestrzeń- czy na pokój dzienny/ salon i pokój nocny z łóżkiem naszym i łóżeczkiem Tosieńki, czy może na pokój rodziców z kołyską córci,a obok jej pokój. Coraz częściej męczę D. wracając do rozmowy, który uparł się, że kategorycznie Tosia ma mieć tylko i wyłączne swój pokój, kosztem naszego spania na rozkładanym narożniku w drugim pokoju ( niestety mój naprawdę bardzo wyrozumiały mąż nie potrafi zrozumieć tego, że dla mnie sen jest udręką i mam z nim problemy od urodzenia, co potwierdza moja Mama, która tarmosiła mnie na rękach jeszcze gdy Tata wstawał do pracy, tj. o 4 w nocy < mam nadzieję, że   nasza córka odziedziczy zdolność zasypiania po Tatusiu!>), ewentualnie przez jakiś czas będę drzemać na tapczanie obok Tośki łóżeczka ( wspominałam, już, że jak każdy kochający facet jest bardzo wyrozumiały i wspaniałomyślny?;> ). Nie przekonują go żadne argumenty: naszego nie wyspania, zmartwień, potrzeby bliskości córki, czy zagracenia drugiego pokoju < bo wpadł na kolejny mądry pomysł- wstawmy łóżko sypialniane do naszego salonu, gdzieś pomiędzy kanapą a TV>. 
Do niedawna też byłam przeciwna łączenia naszych przestrzeni z córką, mam nadzieję, że wytrwam konsekwentnie przy niespaniu w jednym łóżku z maluszkiem,  no ale litości...
 Kupno dużego łóżka i schowanie go za około rok, 2 gdy Tosia podrośnie nie wchodzi w rachubę...
Czy zagląda tu może ktoś, kto mógłby postawić się w naszej sytuacji  i obiektywnie wyrazić swoje zdanie?

Będę naprawdę baardzo wdzięczna, a tym czasem  idę po kolejną herbatę z sokiem malinowym i cytryną by nie dać się przeziębieniu. Trzymajcie się ciepło!!;)